W minioną sobotę odbyła się kolejna, bo już IV edycja nocnego maratonu Warnija Nocą, w której miałem przyjemność startować. Jest to impreza, która w ślad za maratonem Warnija – Szlakami Warmii odbywa się zawsze na początku października. W odróżnieniu od dziennej edycji rajdu (organizowanej w sierpniu), jak sugeruje sama nazwa, wszyscy biorący udział w tym wydarzeniu kolarze, zamiast w palącym skórę słońcu, pokonują kolejne kilometry przy blasku księżyca, oświetlając sobie drogę lampkami rowerowymi. Niezmienna jest natomiast forma oraz cel rajdu, który propagując kolarstwo jako formę aktywności fizycznej, umożliwia poznanie walorów ziemi warmińskiej.
Tym razem mieliśmy do pokonania liczącą 128 kilometrów pętlę ze startem i metą w podolsztyńskich Dywitach. Trasa przebiegała między innymi przez Spręcowo, Tuławki, Dobre Miasto, Jeziorany, Tejstymy, Biskupiec, Barczewo, Barczewko i Różnowo.
8 października o godz. 19:00 na starcie pojawiło się ponad 40 kolarzy gotowych walczyć z niezbyt sprzyjającą tego dnia pogodą, a trzeba nadmienić, że porywisty wiatr i przejściowe opady deszczu nie ułatwiały zadania.
Tak jak zmienna była pogoda, tak też na różnego rodzaju rowerach startowali uczestnicy. Było tam wszystko – od ultralekkich szosówek, przez rowery trekkingowe na gravelach i MTB kończąc. Trzeba bowiem przypomnieć, że mimo tego, że istniała możliwość sportowej rywalizacji, nie był to wyścig w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mówiąc prościej, głównym założeniem było przejechanie trasy w przyjaznej atmosferze, a każdy mógł to zrobić w optymalnym dla siebie tempie. Jedynym warunkiem było dotarcie na metę przed godziną 2:00.
Jeszcze przed startem zostaliśmy podzieleni na 3 grupy, z czego każda startowała z 5 minutowym opóźnieniem. Jako że trafiłem do grupy II, startowałem punktualnie o godzinie 19:05. Po głośnym odliczaniu, ruszyliśmy w warmińską noc.
Startowałem bez wyraźnego planu. Miało być przede wszystkim równo, natomiast resztę pozostawiałem przypadkowi. Tak się złożyło, że po wyjechaniu na trasę znalazłem się na trzeciej pozycji naszego niewielkiego peletonu. Przede mną jechało jeszcze tylko dwóch zawodników, którzy rozprowadzając narzucili takie tempo, że nie warto było ich wyprzedzać. Co ciekawe jeden z nich jechał na gravelu, a drugi na MTB. Dopiero na ok 5 km, na dość długim podjeździe całą naszą trójkę wyprzedził zawodnik na szosówce, któremu wskoczyłem na koło. Szybko się jednak okazało, że na naszym kole jedzie jeszcze jeden kolega, który dołączył w trakcie ucieczki. W takiej to konfiguracji ruszyliśmy w stronę Tuławek. Co ciekawe, również w takim zestawieniu udało nam się dotrzeć do mety…
Kolejne kilometry mijały niespodziewanie szybko. Pomimo silnego wiatru i pokrytej mokrymi liśćmi śliskiej nawierzchni jeszcze przed Dobrym Miastem wyprzedziliśmy sporą grupę kolarzy z grupy I. Co ważne, nikt z nas nie miał zamiaru jechać na czas, jak również nie traktowaliśmy maratonu jako formy rywalizacji o zwycięstwo. Nawiązała się między nami cicha nić porozumienia, dzięki której bez zbędnego zachęcania każdy z nas wychodził na przód peletoniku dając równe i mocne zmiany.
W pędzie zawitaliśmy do Dobrego Miasta, gdzie na parkingu pod Jutrzenką czekał jak zawsze świetnie przygotowany punkt kontrolny. Ciepłe napoje, banany, śliwki w czekoladzie czy krówki „mordoklejki” to tylko niektóre z rarytasów jakich można było skosztować. Tu spotkaliśmy również czołówkę z grupy I, która wystartowała przed nami.
Po podbiciu kart kontrolnych ruszyliśmy w stronę Jezioran. Tu również poszło szybkie i mocne tempo, jednak z obawy przed zbyt szybkim wypaleniem, nieco się hamowaliśmy. Wszak był to dopiero 33 km, a do mety pozostała prawie „stówka”.
Dotarcie do Jezioran zajęło nam równo godzinę. Na punkcie kontrolnym w tamtejszym DPS-sie jak zwykle przywitało nas królewskie przyjęcie i suto zastawiony stół, z którego każdy skosztował taką ilość poczęstunku, jaka nie zemściłaby się podczas dalszej drogi. Tu również minęliśmy się kolarzami (i kolarkami) z grupy poprzedzającej. Różnica była taka, że dzielący nas dystans delikatnie się zmniejszał.
Dziękując za poczęstunek wróciliśmy na trasę. Następnym punktem kontrolnym miała być stacja paliw w Kromerowie. Jadąc w stronę Biskupca, już na wysokości Kikit z daleka dostrzegaliśmy tylne światełka koleżanki i kolegów, którzy jechali przed nami. Rozpoczęło się „gonienie króliczka”.
Jak się jednak okazało, zadanie to wcale nie było proste. Po pierwsze pagórkowaty teren dawał się mocno we znaki, a wiejący z każdej strony silny wiatr wysysał z nas pokłady mocy. Jednak największą trudnością było dogonienie kolarzy, którym tempo nadawała zawodniczka z grupy poprzedzającej. Całą naszą trójką z podziwem obserwowaliśmy co chwilę oddalające się światełka.
Dopiero w samym Biskupcu udało się dogonić jednego z kolegów, który nie wytrzymał tempa, a w chwilę później „złapaliśmy” pozostałą dwójkę. W tej konfiguracji ruszyliśmy w kierunku Kromerowa, gdzie już bez bufetu podbiliśmy karty kontrolne.
Szybkie wciągnięcie żelka i znaleźliśmy się dalej na trasie. Początkowo próbowałem jechać na zmiany z koleżanką, wystawiając koło pozostałym zawodnikom, jednak szybko zrezygnowałem z tego planu, wracając do grupy. Dalsza część trasy przebiegała bez niespodzianek. Pomijając fakt, że w zasadzie od Barczewa aż do samych Dywit, żeńska część naszego peletoniku aż do samej mety dzielnie trzymała nas na dystans ok 300 m.
Jak się okazało przejechanie całej trasy wg. wskazań Garmina zajęło mi 4 godz. 9 min, natomiast czas brutto to 4 godz 23 min. Ze względu na fakt, że nie był to wyścig, podawanie informacji o zajętym miejscu nie ma najmniejszego znaczenia. Dla ścisłości tylko dodam, że przed nami (z tego co kojarzę) z czasem lepszym o 20 min. na mecie zjawił się jeszcze tylko jeden kolega, który oficjalnie wygrał Nocną Warniję.
Z tego miejsca chciałbym podziękować koleżance i kolegom za wspólną jazdę, ponieważ było mi niezwykle miło dzielić z Wami trudy tej trasy. Natomiast osoby nie mające jeszcze okazji wziąć udziału w takiej imprezie, gorąco zachęcam do spróbowania swoich sił w kolejnym nocnym maratonie, który mam nadzieję się odbędzie.