Tegoroczny weekend majowy zaczął się dla mnie bardzo pracowicie. Tego właśnie dnia w podolsztyńskim Brąswałdzie wystartował maraton rowerowy Brevet 400. Organizatorem eventu było Stowarzyszenie Warnija Szlakami Warmii. Tym razem celem jednak nie było wyłącznie podziwianie Warmii z perspektywy rowerowego siodełka, ale wyjechanie poza jej granice. Licząca przeszło 400 km trasa wytyczona była bowiem szeroką i malowniczą pętlą wokół Olsztyna, miejscami zahaczająca nawet o województwo pomorskie.
Brevet 400 to również impreza, która dzięki akredytacji Audax Club Parisien, czyli organizacji zajmującej się zarządzaniem brevetami (odpowiednik UCI wśród brevetów), umożliwia zapisanie się na maraton Paris-Brest-Paris, czyli liczącą 1200 km największą brevetową imprezę na świecie. Dla mnie natomiast była to doskonała okazja do turystycznego przejechania się na dystansie ultra i sprawdzenia własnych możliwości. Czas na małe podsumowanie.
Brevet
Zanim przejdę dalej, kilka słów na temat tego czym jest i jakimi prawami rządzi się brevet. Prostymi słowy, jest to długodystansowy rajd rowerowy wytyczony po trasie, która w zależności od rodzaju maratonu może liczyć 200km, 300km, 400km i 600km. Wspólnym mianownikiem wszystkich dystansów jest konieczność zameldowania się w z góry określonych punktach kontrolnych, oraz zmieszczeniu się w zdefiniowanych limitach czasu – nie szybciej i nie wolniej niż określa to organizator. Istnieje również limit czasowy w jakim należy cały dystans pokonać:
- 200 km – 13,5 godz.
- 300 km – 20 godz.
- 400 km – 27 godz.
- 600 km – 40 godz.
- 1000 km – 75 godz.
- 1200 km – 90 godz.
Zbiór obowiązujących uczestników zasad jest znacznie większy, jednak najważniejszymi z nich jest reguła samowystarczalności oraz niewyścigowego charakteru imprezy. Z założenia bowiem nie chodzi o uzyskany czas, a turystyczne tempo pozwalające na zmieszczenie się w ramach czasowych konkretnego brevetu. Przejechanie brevetów na dystansach 200km, 300km, 400km i 600km, umożliwia natomiast wystartowanie w organizowanym co 4 lata prestiżowym maratonie z Paryża do Brestu na dystansie 1200 km.
Założenia
Decyzję o wystartowaniu w Brevecie 400 podjąłem chwilę po uzyskaniu informacji o takowej imprezie. Mając przyjemność bycia uczestnikiem innych maratonów organizowanych przez Stowarzyszenie Warnija (maratony: Warnija Szlakami Warmii i Warnija Nocą), wiedziałem, że i tym razem będzie to interesujący event. Przemawiały za tym dobrze wytyczone malownicze trasy, bogato zaopatrzone punkty kontrolne oraz co najmniej jeden bufet z możliwością zjedzenia pełnowartościowego posiłku. Miłym dodatkiem zwieńczającym każdy maraton Warniji jest medal (lub inne trofeum), które stanowią nie lada ozdobę i ciekawą pamiątkę, na którą zawsze miło popatrzeć.
Znając zasady obowiązujące podczas brevetu, jak również sposób organizacji tegoż maratonu postanowiłem pojechać na uszosowionym gravelu. Nie zależało mi bowiem na jeździe na czas, a na przejechaniu całego dystansu spokojnym równym tempem, które umożliwiałoby mi czerpanie przyjemności z jazdy, nagranie kilku ciekawych ujęć, jak również poznanie ograniczeń swojego organizmu. Jak dotychczas nie jechałem jeszcze tak długiego dystansu w formule non-stop… a było co jechać. Zaczynająca się w Brąswałdzie trasa prowadziła kolejno przez Dobre Miasto, Świątki, Łuktę, Szeląg, Miłomłyn, Zalewo, Stary Dzierzgoń, Susz, Iławę, Pietrzwałd, Grunwald, Olsztynek, Szczytno, Dźwierzuty, Kromerowo, Barczewo, Jeziorany i Różnowo.
Decydując się na start postanowiłem również maksymalnie zminimalizować przerwy. Oczywiście czas na postoje był wkalkulowany, niemniej pomimo dość długiego limitu 27 godzin jaki miałem na pokonanie całego dystansu, chciałem zmieścić się w 20 godzinach brutto, czyli na mecie zameldować się najpóźniej o godzinie 4 rano dnia następnego.
Czy to szybko czy wolno to kwestia podejścia, niemniej pomijając wcześniejsze założenia, miałem świadomość, że próba utrzymania wyższego tempa na niesportowym, ciężkim i obładowanym gravelu wcześniej czy później skończyłaby się dla mnie spektakularną bombą. Dlatego podczas samego maratonu, trzymałem się z góry przyjętego planu, który ostatecznie się sprawdził.
Przebieg maratonu
Tak jak wspominałem wcześniej, start imprezy miał miejsce w niewielkim, ale niezwykle urokliwym Brąswałdzie, czyli wsi położonej niespełna 10 km od Olsztyna. Pogoda tego dnia, pomimo mroźnego poranka, była wręcz idealna. Wschodzące słońce i prognoza kilkunastu stopni w dzień były dobrym zwiastunem. Do ideału zabrakło jedynie spokojniejszego wiatru, który nie ukrywam, na odsłoniętych odcinkach dość mocno przeszkadzał w jeździe na solo.
Po głośnym odliczaniu, równo o godzinie 8:00 wyruszyliśmy na trasę. Licząca 47 osób grupa, wśród której nie brakowało pań, zaczęła pomału przemieszczać się w stronę Dywit. Na prośbę organizatora, ten krótki odcinek miał nam posłużyć na podzielenie się na mniejsze grupki, tak aby ostatecznie przed dojechaniem do drogi krajowej 58 nie jechać już zwartym peletonem.
Ów podział nastąpił niejako samoistnie, ponieważ już po pierwszych kilkuset metrach rozciągnęliśmy się na tyle, aby nie sprawiać zagrożenia w ruchu drogowym.
Pierwsze 50 kilometrów minęło niespodziewanie szybko. Utrzymując tempo ok 30 km/h jechałem z grupą ok 10 kolarzy. Było to spore ułatwienie, ponieważ dało chwilowe schronienie przed wiatrem na podjazdach za Dobrym Miastem. Jednak jadąc w takim zagęszczeniu nie ma czasu na podziwianie widoków. Wiedziałem również, że próbując nie tylko utrzymać się na kole lekkich karbonowych szos, ale również co jakiś czas dając zmianę, zbyt szybko się zmęczę. Dlatego tuż przed Łuktą odpuściłem jazdę w grupie do samego Miłomłyna dojeżdżając na solo.
To właśnie w tej miejscowości, która przypadła na 80 km trasy na stacji paliw Moya znajdował się pierwszy punkt kontrolny. Pierwotnie miałem zamiar zatrzymać się w tym miejscu nie tylko aby podbić kartę kontrolną, ale również zjeść hot doga. Pozostałe frykasy w postaci batoników, wody czy soczków były przygotowane przez organizatora, niemniej powoli zaczynałem robić się głodny. Po dojechaniu do stacji szybko jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Długa kolejka, niewielka stacja i brak możliwości spokojnego spożycia posiłku zniechęciły mnie do przystanku. Po zdobyciu pieczątki w dalszą trasę postanowiłem ponownie zabrać się z „moim” peletonem, który właśnie szykował się do wyruszenia.
Kolejne 20km przebiegło równie szybko, niemniej w Zalewie postanowiłem na dobre odłączyć się od grupy. Był to już 100km trasy i na poważnie zacząłem rozglądać się za czymś innym do jedzenia niż wcześniej przygotowane wrapy czy batoniki. Na trasie udało mi się znaleźć kolejną stację Moya, gdzie już na spokojnie mogłem zamówić i zjeść zasłużony posiłek. Miłe pogawędki z obsługą i zacieniony parking pozwoliły na chwilę oddechu przed dalszą trasą, tym bardziej, że kolejny punkt znajdował się w oddalonej o 60 km Iławie.
Trasa Zalewo – Susz – Iława to płaski, ale malowniczy odcinek. Słoneczna pogoda, zieleniące się hektary okolicznych pól i siła po niezbyt zdrowym, ale pożywnym posiłku sprawiły, że jechało mi się wyśmienicie. Gdzieś po drodze wyprzedziła mnie Agnieszka z Hubertem, których znikające punkciki obserwowałem wśród ginących w oddali dróg. Nasze spotkanie było jednym z pierwszych na trasie, ponieważ już na kolejnym punkcie kontrolnym w Iławie, gdzie dojechał również Mirek, organizator Brevetu 400, mieliśmy okazję znowu się zjechać.
Po podbiciu karty, skorzystaniu z przygotowanego bufetu oraz uzupełnieniu wody w bidonach, przez Park Krajobrazowy Wzgórz Dylewskich ruszyłem w kierunku Olsztynka. Decydując się na udział w brevecie dokładnie widziałem czego spodziewać się na trasie. Zdecydowana większość odcinków była mi znana. Widziałem również, że Góra Dylewska da mi mocno w kość – z resztą nie tylko mnie. Znajdujące się tam podjazdy może nie są zbyt strome, ponieważ procent nachylenia nie przekracza 10%, niemniej jak na województwo warmińsko-mazurskie są dość długie i wyczerpujące, co jest szczególnie odczuwalne, gdy jedzie się obładowanym rowerem.
Miałem świadomość, że nie tylko dla mnie będzie to wyzwanie. Oglądając się przez ramię z daleka widziałem zbliżających się po raz drugi Agnieszkę z Hubertem, którzy wyprzedzili mnie dopiero po zjechaniu z góry. Kierując się w stronę Grunwaldu znowu obserwowałem dwa oddalające się czarne punkciki.
Mniej więcej na tej samej wysokości, za moimi plecami w znacznym oddaleniu jechał kolejny zawodnik którego niestety numeru nie zapamiętałem. W takiej konfiguracji, przy chylącym się ku zachodowi słońcu dojechaliśmy do Olsztynka, gdzie w restauracji czekał na nas pożywny obiad. Był to 223 km trasy. Chwila oczekiwania na zupę pomidorową z ryżem, schabowego i bezalkoholowe piwo pozwoliły na złapanie oddechu. Tu również po raz kolejny spotkałem wspomniane wcześniej przesympatyczne małżeństwo oraz Mirka. W miłej atmosferze, wymieniając uwagi podbiliśmy karty, uzupełniliśmy bidony i… ruszyłem solo sam .
Widziałem, że wkrótce i tak zostanę wyprzedzony. Chciałem też możliwie szybko znaleźć się na trasie. Odcinek Olsztynek – Szczytno to mój zdecydowany faworyt. Uwielbiam tę wijącą się wśród lasów i jezior trasę, która zwłaszcza o zachodzie słońca wygląda nad wyraz spektakularnie. Oglądając się na lewo i prawo nie zauważyłem nawet jak ponownie zostałem wyprzedzony nie tylko przez Agnieszkę z Hubertem, ale również Mirka z kolegą, którego numeru nie zapamiętałem.
Z wiatrem w plecy i księżycem jako kompanem już na lampach dojechałem do Szczytna, gdzie na Orlenie spotkałem dwóch wcześniej wspomnianych zawodników. Będąc już bardzo głodnym, napakowałem kieszenie jedzeniem, przeorganizowałem nieco ekwipunek a następnie ubierając ocieplacze i cieplejsze rękawiczki ruszyłem w chłodną noc. Był to już ok 300 km trasy, więc zmęczenie było wyraźne. Nie wynikało one z „bomby”, ponieważ takiej nie uświadczyłem, ale z całodziennej jazdy na rowerze.
Aby złapać chwilę oddechu postanowiłem zatrzymać się na przystanku w Dźwierzutach. Chciałem na spokojnie zjeść to co chwilę wcześniej kupiłem na stacji. Było mi to o tyle potrzebne, że zaczęło mi dokuczać prawe kolano i potrzebowałem zdiagnozować problem z przednią przerzutką, która od startu nie zawsze chciała współpracować.
Pochłonąwszy kanapkę z kurczakiem, którą popiłem colą ruszyłem dalej. Był to moment przełomowy, ponieważ przez kolejne 100 km, aż do mety moim największym utrapieniem była czkawka, której w żaden sposób nie mogłem się pozbyć. Wymęczyła mnie bardziej niż jazda na rowerze .
Najważniejsze jednak, że od wspomnianego wcześniej przystanku aż do Kromerowa wiatr wiał w plecy, a trasa była względnie płaska. Gładki asfalt, bezchmurne niebo, poświata księżyca i znikomy ruch samochodowy spowodowały, że szybko dojechałem do kolejnego punktu kontrolnego, czyli stacji BP w Kromerowie. Byłem już mocno zmęczony, dlatego nie chciałem zbyt długo na nim gościć. Co prawda, Warnija zadbała o kawę, wodę, hot dogi czy energetyki, jednak po kilku miłych słowach z organizatorem, czując, że nieco plącze mi się język ruszyłem dalej.
Dojeżdżając do Barczewa (na trasie minęło mnie jeszcze dwóch zawodników), czułem się jak u siebie. Jednak bliskość domu była złudna, musiałem jeszcze bowiem odbić na Jeziorany, za którymi czekał mnie ostatni wysiłek. Ilość tamtejszych podjazdów (z serpentyną w Radostowie włącznie) oraz wiejący od czoła wiatr dość mocno wpłynął na moją prędkość. Miałem jednak świadomość, że to już ostatnie 30 km, które jestem w stanie przejechać.
Miła niespodzianka spotkała mnie na wylocie z Gadów. Na opustoszałej ścieżce rowerowej stały dwie osoby, które entuzjastycznie machając latarkami w telefonach poinformowały mnie, że kolejny zawodnik ma 10 min straty. Niby nic wielkiego, ale jakoś dodało mi to animuszu. Pokonując ostatnią większą hopkę w Różnowie przeciąłem Dywity i powoli, starając się nie przebić opony na dziurawym asfalcie w kierunku Brąswałdu dojechałem na metę.
W biurze zawodów zameldowałem się po 19 godzinach i 7 minutach. Zadanie zostało wykonane. Przejechałem założony dystans i co więcej, udało mi się dotrzeć na miejsce szybciej niż tego oczekiwałem.
Start w Brevecie 400 pozwolił mi także na sprawdzenie ograniczeń własnego organizmu i potwierdzenie tego, że pomimo zmęczenia pokonanie takiego dystansu w jeździe non stop jest w moim zasięgu. Największym problemem okazała się natomiast nie sama odległość ani wysiłek, który należy włożyć w jej pokonanie, a jedzenie i picie. W żaden sposób nie mogłem uzupełnić wydatku kalorycznego i towarzyszącego mu uczucia głodu i pragnienia. Co prawda na bieżąco przyjmowałem pokarm i płyn, jednak objętość żołądka jest ograniczona.
Poznałem również swoją granicę czerpania przyjemności z jazdy. W tym wypadku przypadła ona na ok 300 km, które przejechałem bez większego dyskomfortu. Pozostałe 100 km to walka z brakiem snu, ogólnym zmęczeniem i pomniejszymi otarciami. Co ciekawe, tak jak wspominałem wcześniej, na trasie nie dopadła mnie „bomba kolarska”. Pewnie byłoby inaczej, gdybym starał się dotrzymać koła zawodnikom startującym na szosach.
Sama impreza natomiast jak zawsze w wykonaniu Stowarzyszenia została zorganizowana bardzo dobrze, niemniej w mojej prywatnej opinii uważam, że zbyt mało pojawiło się w sieci informacji na jej temat. Nieco większy rozgłos oraz większa ilość informacji przedstartowych z pewnością podniosłyby frekwencję. Jest to o tyle istotne, że już niebawem kolejne eventy Warniji jak chociażby pierwsze zawody triathlonowe w Dywitach czy mający już swoje grono wielbicieli cykl maratonów Warnija – Szlakami Warmii, na które w imieniu organizatora serdecznie zapraszam.