Historia, o której piszę, wydarzyła się w latach, gdy szczytem marzeń każdego chłopaka było posiadanie roweru z przerzutkami. To były te czasy, kiedy jeździło się głównie na składakach, a rynek zaczynały właśnie zalewać „makrokeszowe” jednoślady. Markowe rowery były wówczas czymś niezwykle rzadkim. Ktoś, kto stał się szczęśliwym posiadaczem maszyny z logo Shimano, od razu otrzymywał +10 punktów do popularności – każdy chciał „się karnąć” 🙂
W takich właśnie czasach ja sam stałem się szczęśliwym posiadaczem nowiutkiego górala. Był to czeski Author Memphis. Aluminiowa rama, pomalowana na piękny żółto-granatowy kolor, z dużym czerwonym logo producenta, a także kierownica z rogami i osprzęt Shimano sprawiały, że nie dało się niezauważenie przejechać przez podwórko. Do tego lekkość – rower prowadził się jak marzenie. Dzięki 26-calowym kołom i niewielkiej ramie był zwinny i szybki, a 21 przełożeń, indeksowane przerzutki, hamulce cantilever i aluminiowe obręcze gwarantowały, że jazda na nim była czystą przyjemnością. Tak to zapamiętałem 🙂
Mieszkam w jednej ze starszych dzielnic Olsztyna, która wówczas cieszyła się niezbyt dobrą sławą. Wynikało to głównie z liczby kradzieży, jakie miały tam miejsce. Z biegiem czasu sytuacja znacznie się poprawiła, niemniej w dniu, kiedy otrzymałem tak drogocenny skarb, jedno było pewne – nie mogłem trzymać roweru w piwnicy. Równałoby się to ze spisaniem go na straty.
Mieszkałem w bloku, więc za jedyne rozsądne rozwiązanie uznałem garażowanie jednośladu w mieszkaniu. Na dłuższą metę było to jednak dość uciążliwe. Nie tylko ze względu na miejsce, jakie zajmował w pokoju, ale również z powodu błota, które się z niego obsypywało po każdej jeździe. Korzystając z panującej pory letniej, postanowiłem, że będę przechowywał rower na balkonie. Był on niewielki, ale zadaszony, więc nie obawiałem się o stan Authora nawet podczas ulewy.
Teoretycznie miejsce, które wybrałem, powinno być bezpieczne: blok mieszkalny, I piętro i okna innych sąsiadów dookoła. Ale właśnie – tylko teoretycznie. Jak się niebawem okazało, poczucie bezpieczeństwa było złudne. Mając rozeznanie wśród lokalnej społeczności, podświadomie wiedziałem, że lepiej będzie jeśli dodatkowo zabezpieczę rower przed kradzieżą. Dlatego na noc oplatałem ramę solidnym łańcuchem i przy pomocy kłódki przypinałem pojazd do balustrady. Wolałem chuchać na zimne.
Tak jak wspomniałem wcześniej, rower na podwórku budził zainteresowanie i podziw, dlatego nie odmawiałem, kiedy ktoś poprosił, abym dał mu się przejechać. Było to dla mnie czymś normalnym. Domyślam się, że podczas jednej z takich sytuacji nieopatrznie musiałem na chwilę udostępnić swój rower bohaterowi (lub bohaterom) mojej dalszej opowieści.
Wystarczyło przejechać kilka metrów, aby wyczuć lekkość roweru. Dodatkowo utkwiło mi w głowie, że podczas jednej z takich „wypożyczanych przejażdżek”, dwóch starszych ode mnie „kolegów” dość szczegółowo wypytywało mnie o rower i miejsce jego przechowywania. Wówczas nie widziałem w tym nic podejrzanego, ale po kolei…
Po zakończonym dniu, jak co wieczór odstawiłem rower na balkon i przypiąłem go do barierek. Nieświadomy, że ta noc zakończy się nieco wcześniej, poszedłem do łóżka… Obudził mnie odgłos walenia w drzwi wejściowe. Był środek nocy. Osobą, która usilnie próbowała nas postawić na nogi, był sąsiad, mieszkający pod nami. Jak się okazało, w czasie kiedy my już dawno spaliśmy, on oglądał jeszcze TV. Dzięki temu usłyszał za oknem niepokojące odgłosy. Z jego opowieści wynika, że zaintrygowały go na tyle, by wyjrzeć na zewnątrz. Wtedy zobaczył, że ktoś właśnie próbuje wynieść rower z naszego balkonu. Hałasem, jaki go zaniepokoił, był wywołany przez łańcuch odgłos stukania. Złodziej lub raczej złodzieje nie spodziewali się, że dodatkowo zabezpieczyłem Authora przed kradzieżą. Na szczęście zostali spłoszeni, a ich próba zakończyła się niepowodzeniem. Piszę o sprawcach w liczbie mnogiej, ponieważ drabina, po której się wspinali, była zbyt duża i ciężka, aby w pojedynkę móc bezszelestnie dostawić ją do ściany. Skradziono ją z pobliskiej budowy i była wykonana z ciężkich masywnych drewnianych bali.
Oczywiście o powyższym fakcie zostały poinformowane służby mundurowe, niemniej mimo pojawienia się patrolu z psem tropiącym, nie udało się namierzyć złodziei.
Wspominam tę sytuację, dlatego że pomimo upływu lat podobne historie ciągle się zdarzają. Nadal są osiedla, na których, tak jak dawniej na moim, bardzo szybko można stracić rower. Wówczas jedynym sposobem zabezpieczenia jednośladu było trzymanie go w domu, ale na szczęście świat poszedł do przodu, oferując nam alternatywne rozwiązania.
Ciekawą opcją jest ubezpieczenie „Na dwa koła”, które wprowadza na rynek Nationale-Nederlanden. Wykupując odpowiednie pakiety, możemy nie tylko ubezpieczyć rower od kradzieży czy rabunku, ale również skorzystać z możliwości ubezpieczenia siebie, a w razie konieczności – sięgnąć po pakiet Assistance. Zainteresowanych odsyłam do strony ubezpieczyciela w celu poznania pełnej oferty. Naprawdę warto zadbać o swój komfort i przestać się martwić o psychologiczne i materialne straty, związane z wynalazczością i uporem złodziei. Nie zawsze można przecież liczyć tylko na sąsiadów, choć i to jest ważne w życiu.